Dwie rzeczy, które kojarzą się natychmiast z dziećmi to zabawki i słodycze. Ze słodyczami rozprawię się w kolejnym wpisie, a teraz pochylmy się chwilę nad zabawkami. (Prawie) każdy dom, który widziałem, jeśli mieszkały w nim małe dzieci, cały usiany był zabawkami. Wszędzie mnóstwo rozczłonkowanych, plastikowych przedmiotów w jaskrawych, nienaturalnych kolorach. Często wydających brzydkie elektroniczne dźwięki, bardzo często będących w brzydki sposób upostaciowionymi (czy każdy samochód i samolot musi mieć oczy?!)
Czy naprawdę jest to dobre dla naszych dzieci? Jestem przekonany o tym, że nie. Widzę wiele powodów, dla których warto ograniczyć się do dosłownie kilku – kilkunastu kupnych zabawek:
Konsumpcjonizm. Na każdym kroku jesteśmy teraz bombardowani przekazami reklamowymi. Doświadczenia ponad 100 lat nowoczesnego marketingu z wykorzystaniem mediów masowych pozwoliły wielkim korporacjom wykształcić niebywale wyrafinowane i skuteczne techniki przekonywania nas, byśmy nabywali przedmioty, których tak naprawdę nie potrzebujemy. Nie miejsce to, by rozwijać ten wątek, ale jestem pewien, że każdy Czytelnik zna to uczucie przemożnej chęci kupienia czegoś, co po zakupie przestaje nam od razu sprawiać radość i leży w jakimś kącie zakurzone. Ten pęd do kupowania coraz to nowych rzeczy – kolorowych i atrakcyjnie reklamowanych – to zjawisko niekorzystne dla naszej wolności, naszego portfela i naszego zdrowia psychicznego. Każdy człowiek powinien się przed nim bronić i powinniśmy przed nim bronić także nasze dzieci.
A czym innym, niż wdrażaniem w tryby zachłannego konsumowania dóbr, jest kupowanie dziecku setek zabawek? Czy dziecko, które od maleńkości przyzwyczajone jest do tego, że wokół niego gromadzony jest stos przedmiotów, nie ma powodu sądzić, że gromadzenie przedmiotów jest ważne? Czy dziecko, dla którego każda wizyta gości, każde urodziny lub święta oznaczają uroczyście wręczaną zabawkę numer 1132, nie ma prawa podejrzewać, że jakość relacji międzyludzkich jest wyrażana jakością (a bardzo szybko i ceną) wymienianych dóbr materialnych? Czy naprawdę chcielibyśmy, by takie wnioski wyciągały nasze dzieci?
Pogoń za nowym. Jeśli obdarowujemy dziecko setkami zabawek jednocześnie celebrując wręczanie tych zabawek i chwaląc to, jakie są fantastyczne i ciekawe, bardzo szybko doprowadzamy do sytuacji, w której zabawek jest zbyt dużo, by dziecko każde z nich doceniło i obdarzyło uwagą. Wsadzamy dziecko na emocjonalną karuzelę, w której każemy mu cieszyć się jedynie z tego, co nowe, a lekceważyć to, co stare (bo przecież po tej zabawce z zeszłego tygodnia przybyły już trzy nowe, którym trzeba poświęcić uwagę). To również jest pewien aspekt konsumpcjonizmu, ale myślę, że warto zwrócić na niego szczególną uwagę. I przed nim również chciałbym naszego syna chronić.
Przestymulowanie. Mam wrażenie (to moja prywatna hipoteza, nie potwierdzona naukowo), że ludzki mózg jest przystosowany do rozwoju w środowisku stosunkowo wyciszonym. W stanie natury, do którego lubię się odwoływać, dorastające dziecko było otoczone naturalnym hałasem małej grupy ludzi (plemienia), ale poza tym spotykało się z pewnością z dużą ilością ciszy i spokoju (pomyślmy o tym, co widzimy i czujemy w lesie, na łące lub polu). Dlatego wydaje mi się, że nie może mieć dobrego wpływu na rozwój dziecka bombardowanie go tysiącem wrażeń i bodźców, na które jesteśmy teraz narażeni – telewizja, radio (reklamy w jednym i drugim!), kolorowe reklamy na ulicy, pędzące samochody i tramwaje. Nawet dorosły człowiek odczuwa pewne przymulenie umysłu, gdy długo jest narażony na ten szum bodźców, co dopiero małe dziecko. Popularne teraz zabawki – zwłaszcza te w duchu słynnego Fisher Price – tylko wzmagają ten szum. Jaskrawe kolory, głośne dźwięki, światełka, błyskotki – to istne pranie mózgu! Nie wierzę, by otaczanie dziecka taką kakofonią bodźców miało być dla niego dobre.
Ku zdumieniu Teściowej, która trzyma taki sprzęt u siebie, nagrałem dziś nawet film ilustrujący pranie mózgu, jakie urządza dzieciom Gąsienica Gawędziarka Fisher Price.
Kształtowanie złego gustu. Znów proponuję każdemu rodzicowi małe ćwiczenie – wejdźmy do dowolnego sklepu z zabawkami i rozejrzyjmy się. Czy jeśli jakiś dorosły otaczałby się tak wyglądającymi przedmiotami i takimi kolorami, uznalibyśmy, że ma klasę? Ma dobry gust? Z pewnością nie! A estetyka w kontekście dzieci rządzi się innymi prawami? Warto zrezygnować z popularnych zabawek, żeby nie paczyć kształtującego się w dziecku poczucia tego, co jest ładne, a co nie.
Kształtowanie materialistycznej postawy życiowej. Gdy z Frankiem zaczęliśmy pojawiać się na placach zabaw, uderzyło mnie, jak wielu jego rówieśników ma obsesję na punkcie własności. Cały czas tylko mówią o tym, że coś jest ich. Bronią swoich zabawek lub – co jeszcze gorsze – z wielką łaską „pozwalają” się nimi bawić (pod czujnym okiem rodzica, który każe się dzielić). Bardzo często, gdy widzą, że inne dziecko zaczyna się bawić jakąś bezpańską zabawką, porzucają to, co w danej chwili robią i pędzą zabrać tę zabawkę dla siebie. Oczywiście Frankowi również zdarza się zagarnąć coś dla siebie lub bronić jakiegoś przedmiotu przed innymi dziećmi (zwłaszcza, jeśli ma kółka – to jego słabość). Ale jest to zjawisko o rzędy wielkości słabsze od średniej występującej u jego rówieśników, nawet jeśli wziąć poprawkę na temperament Frania, który jest raczej spokojny i raczej nieśmiały.
Zastanawialiśmy się z Żoną, z czego ta uderzająca różnica wynika i doszliśmy do wniosku, że przyczyną tego, że większość dzieci jest tak mocno zorientowana na posiadanie jest zapewne to, że właśnie cały czas dostają jakieś przedmioty. Poprzez ciągłe zwiększanie ilości zabawek, którymi są otoczone, uczy się je, że posiadanie dużej ilości przedmiotów jest ważne. Mam wrażenie, że w ten sposób chowamy ludzi, którzy w przyszłości będą się zmagać z własną chciwością i zawiścią wobec stanu posiadania innych.
Tyle, jeśli chodzi o powody przedstawione z punktu widzenia dziecka. Z punktu widzenia dorosłego dodam jeszcze, że dramatyczne ograniczenie liczby zabawek pomaga utrzymać w domu porządek (a nawet jeśli nie porządek, to poczucie, że jest to przestrzeń, w której dorośli mogą się nadal normalnie czuć) oraz oszczędza niebywałe ilości pieniędzy.
Oczywiście jeśli jako rodzic zdecydujesz się pójść drogą radykalnego ograniczenia liczby zabawek, z pewnością, drogi Czytelniku, zetkniesz się z licznymi głosami zdziwienia, oburzenia i krytyki. Większość z nich da się przyporządkować do jednej z dwóch grup argumentów:
Te zabawki są takie rozwijające. Bzdura! Jak wspomniałem wyżej, jestem przekonany, że natłok kolorowych i głośnych zabawek a nawet sam fakt ich licznej obecności, źle wpływa na rozwój dziecka. Zresztą wystarczy spojrzeć na obecnych kilkulatków i przypomnieć sobie nas – dzieci wychowane przed latami 90 XX w. – nie mieliśmy wtedy tylu „rozwijających” zabawek, a chyba nie mieliśmy mniej sprytu i inteligencji? Producenci i sprzedawcy tych zabawek oczywiście bombardują nas informacjami o tym, ile to wspaniałych umiejętności nasz roczniak nabędzie obcując np. z zabawką o uroczej nazwie „Ganruszek na klocuszek” (nie, nie chodzi o odpieluchowanie). Dowiemy się np., że zabawka „rozwija zdolność myślenia” – czyli dziecko bez niej będzie bezmyślne?! Albo, że zabawka może może „porozumiewać się” z dzieckiem po polsku – wspaniale, uczmy nasze dziecko, że należy nawiązywać dialogi z garnkiem!
Ale już najbardziej rozbawia mnie fakt, że na opakowaniu każdej, dosłownie każdej zabawki tego typu jest napisane, że zabawka uczy związków przyczynowo skutkowych. No, naprawdę nie wiem, jaka zabawka ich nie uczy. Jeśli wezmę kij i uderzę w nim podłogę (przyczyna), usłyszę huk (skutek). Dziecko dostrzeże istnienie tych związków, jeśli po prostu pozwolimy mu obcować z otaczającym je światem. Nie trzeba w tym celu kupować plastikowej tandety Fisher Price za 90 zł!